Tropem zbrodniarzy

Newsweek Polska, Paweł Szaniawski

Fakt, że tacy zbrodniarze jak Josef Mengele do końca nie zaznali spokoju, to jakaś forma sprawiedliwości – mówi Andrew Nagorski, były korespondent amerykańskiego „Newsweeka” w Warszawie. Właśnie wyszła po polsku jego książka „Łowcy nazistów”

NEWSWEEK: Coś pana zaskoczyło podczas zbierania materiałów do książki?

ANDREW NAGORSKI: Myślę, że najciekawsza jest postać Jana Sehna, sędziego śledczego, który tuż po wojnie przesłuchiwał największych zbrodniarzy. Zapisy tych rozmów pozwalają zrozumieć psychologiczne motywacje zbrodniarzy i są znakomitą ilustracją tezy o „banalności zła”, bardziej jaskrawą nawet od sprawy Adolfa Eichmanna.

A co wiadomo o samym Sehnie?

– Niewiele, jego rodzina pochodziła z Galicji, w domu mówiono po niemiecku i po polsku. Brat Sehna zadeklarował się jako volksdeutsch, podczas wojny był sołtysem, później ukrywał się w Polsce pod innym nazwiskiem. Może dlatego Jan Sehn tak dociekliwie przesłuchiwał zbrodniarzy, chcąc poznać ich motywacje.

Dlaczego po wojnie alianci właściwie zrezygnowali ze ścigania nazistowskich zbrodniarzy?

– Kiedy zaczęła się zimna wojna, poprzednia przestała być tak istotna. Amerykanie, Brytyjczycy i Rosjanie starali się przeciągnąć Niemców na swoją stronę. Naukowcy niemieccy byli cennym nabytkiem, użyteczni mogli być też oficerowie. Była jednak nieliczna grupa ludzi zdeterminowanych, by ścigać zbrodniarzy. Dziś wiemy, że to oni mieli rację. Przypomina pan, że najsłynniejszy łowca nazistów, Szymon Wiesenthal, zatytułował swoje wspomnienia „Prawo, nie zemsta”.

Gdzie przebiega ta granica?

– Kiedy kończyła się wojna, dominował odruch zemsty, było dużo samosądów. Jednak wiele osób szybko zrozumiało, że taki prosty odwet za prześladowania to droga donikąd. Uważali oni, że trzeba złapać zbrodniarzy, ukarać ich i pokazać mechanizmy Holokaustu.

Czy mieli rację Isaiah Berlin i Erich Fromm, którzy sprzeciwiali się procesowi Adolfa Eichmanna przed izraelskim sądem?

– Zdecydowanie nie. Niespotykana operacja porwania i wywiezienia Eichmanna z Argentyny przez agentów Mosadu wywołała wielką debatę. I wiele osób początkowo nastawionych sceptycznie przekonało się, że było to jedyne sensowne rozwiązanie, bo ekstradycja nie wchodziła w grę.

Kto wydał Eichmanna?

– Fritz Bauer, niemiecki sędzia żydowskiego pochodzenia, dostał od kogoś informację o miejscu jego pobytu. Nie przekazał jej niemieckiemu rządowi, bo wiedział, że wśród urzędników roi się od byłych nazistów – obawiał się, że ktoś ostrzeże Eichmanna. Wolał skontaktować się z Izraelczykami. W efekcie, dzięki legendarnej akcji Mosadu, organizator masowych deportacji Żydów do obozów zagłady stanął przed sądem w Jerozolimie. Spotkałem się z dwoma żyjącymi uczestnikami tej akcji [ jeden z nich już nie żyje – red.], rozmowa z dowodzącym nią Rafi Eitanem zrobiła na mnie ogromne wrażenie i otworzyła oczy na wiele spraw.

Na przykład?

– Że ściganie nazistów nie było priorytetem służb specjalnych. W pierwszych latach istnienia Izraela nie było na to wystarczających środków, ludzi i czasu. Dlatego większość zbrodniarzy nie poniosła odpowiedzialności. Ci, którzy przeżyli pierwsze lata po wojnie, najczęściej dożywali starości na wolności.

Jak Josef Mengele.

– Kiedy Mengele usłyszał o sprawie Eichmanna, uciekł z Argentyny do Brazylii, gdzie ukrywał się w dość prymitywnych warunkach. W 1979 r. utonął w morzu, najpewniej w wyniku udaru. Jak wynika z jego korespondencji z rodziną, do końca życia bał się, że podzieli los Eichmanna. A to, że tacy jak Mengele już nigdy nie zaznali spokoju, jest jakąś niewielką dozą sprawiedliwości. Rozmawiał Paweł Szaniawski