Nagorski: Amerykańskie media wiedzą już, że nie wolno pisać "polskie obozy zagłady"

Polska Times

- W "New York Timesie", czy agencji Associated Press dziennikarze wiedzą, że nie wolno pisać "polskie obozy śmierci" w odniesieniu do hitlerowskich obozów zagłady - powiedział Andrew Nagorski, wieloletni korespondent "Newsweeka" w Europie. Wypowiedział się na ten temat podczas promocji swojej najnowszej książki "Łowcy nazistów", która odbyła się w Muzeum Powstania Warszawskiego. Mający polskie korzenie dziennikarz i pisarz książek historycznych został zapytany podczas spotkania autorskiego w sali pod Liberatorem czy nie sądzi, że sformułowanie "polskie obozy śmierci" pojawiające się często w zachodnich mediach nie jest swego rodzaju celowym działaniem, mającym wybielić Niemców ze zbrodni Holokaustu, a oczernić Polaków. - Nie sądzę, że to było celowe. Używanie sformułowania "polskie obozy śmierci" wynikało z niewiedzy dziennikarzy i uproszczeń - uważa Nagorski. - Jeśli dziennikarz dowiadywał się, że obóz zagłady był na terytorium Polski, to - nie znając dokładnie historii - pisał o "polskim obozie" - wyjaśniał amerykański dziennikarz. 

Jak jednak przyznał Nagorski, kampania przeciwko używaniu błędnej nazwy "polskie obozy śmierci", prowadzona w Stanach Zjednoczonych bardzo aktywnie przez Fundację Kościuszkowską, przyniosła efekty. Redakcje największych mediów zapisały w swoich stylebookach, że sformułowanie o rzekomych "polskich obozach" jest błędne i dziennikarze np. "New York Timesa", czy agencji Associated Press dostają informację, że tak nie wolno pisać. Nagorski stwierdził jednocześnie, że nie uważa za dobry pomysł oskarżanie przed sądem historyków czy twórców, którzy podają informacje, sugerując współodpowiedzialność Polaków za Holokaust. Jego zdaniem ustanawianie kar za tego typu publikacje rodzi na Zachodzie natychmiast pytania: - Czego oni się tak boją, że chcą aż sądem walczyć z historykami? Czy może jednak czują się winni? - Najlepszym sposobem walki z nieprawdziwymi stwierdzeniami, jest walka na argumenty - przekonywał Nagorski. Jego najnowsza książka "Łowcy nazistów", która w ubiegłym tygodniu ukazała się w Polsce nakładem wydawnictwa REBIS, opowiada historie kilkunastu osób szczególnie zasłużonych w tropieniu i osądzaniu hitlerowskich zbrodniarzy wojennych. - Chciałem napisać tę książkę dopóki jeszcze żyją ostatni ze ścigających nazistowskich zbrodniarzy, dopóki można z nimi porozmawiać, zrobić wywiady - mówił Andrew Nagorski. Rozmawiał m.in. z Benjaminem Ferenczem, który jako 27-latem doprowadził do procesu w Norymberdze 22 wyższych dowódców Einsatzgruppen, które w czasie II wojny światowej dokonywały masowych mordów i pacyfikacji na wschodzie Europy. Ten opowiedział autorowi, jak całkiem przypadkiem w Berlinie krótko po wojnie Amerykanie natknęli się na pełną dokumentację zbrodni dokonywanych na froncie wschodnim przez Einsatzgruppen. - To były raporty z każdej pacyfikacji, każdego rozstrzelania. Na przykład, że tego i tego dnia w tej wsi dany oddział rozstrzelał kilkaset osób. Innego dnia w jakimś miasteczku - kilkaset osób - opowiadał Nagorski. - Kiedy Ferencz doliczył się miliona zamordowanych, przestał dalej liczyć i przekonał, że w Norymberdze należy rozpocząć jeszcze jeden proces - opowiadał autor "Łowców nazistów" 

Rafi Eitan, agent Mossadu, który brał udział w schwytaniu w Buenos Aires Adolfa Eichmanna, głównego architekta niemieckiego planu "ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej" opowiedział Nagorskiemu m.in. nieznaną wcześniej historię o tym, że gdyby nie powiódł się plan wywiezienia zbrodniarza z Buenos Aires samolotem linii ElAl, wówczas Eichmann miał być transportowany statkiem przewożącym koszerne mięso wołowe z Argentyny do Izraela. Nagorski przyznał, że pomimo upływu lat udało się ukarać tylko nieliczne grono hitlerowskich zbrodniarzy. Jednak dla "łowców nazistów" tropienie ich i choćby symboliczne karanie jeszcze dzisiaj ma sens. Według niego pierwsze procesy pokazały światu ogrom zbrodni dokonanych przez hitlerowskie Niemcy, wprowadziły też do prawodawstwa pojęcie ludobójstwa. - To dzięki procesom norymberskim mieliśmy później trybunały do sądzenia zbrodni w Ruandzie, Kambodży czy na Bałkanach - mówił Nagorski. Krótko po II wojnie światowej, kiedy wybuchła zimna wojna, światowe mocarstwa straciły zapał do ścigania niemieckich zbrodniarzy wojennych. Miejsce instytucji państwowych zajęli więc samozwańczy tropiciele hitlerowców, którym udało się m.in. doprowadzić do wytropienia i ukarania Klausa Barbiego, tzw. Rzeźnika Lyonu, Ericha Priebkego - kata z Rzymu, czy Johna Demjaniuka, strażnika z jednego z obozów oraz wielu innych żyjących wciąż nazistowskich zbrodniarzy. - Ci, którzy dzisiaj są i będą sądzeni, nie trafią już do więzienia ze względu na wiek i stan zdrowia. Ale dla łowców nazistów ważne jest to, że choćby symbolicznie za popełnione zło zostaną ukarani - mówił Andrew Nagorski. Dziennikarz dodał, że jego książka została przetłumaczona na 10 języków. Co ciekawe, nie ukaże się jednak w Niemczech. - Mojemu agentowi powiedziano, że w Niemczech preferują własnych autorów piszących o tamtych czasach - powiedział Nagorski.